W szpitalu wszystko można było kupić. Był bardzo dobrze pomyślany. I jedzenie na stołówkach nie było złe. Tylko reguły, których nie dało się nie przestrzegać. Bardzo sztywne zasady, których nie narzuciłeś Ty, mój lordzie, wiem, ale wiem też, że gdybyś mógł jakieś ustalić, nie zmieniłbyś ich zbytnio. Nie należysz bowiem lordzie, do tego parszywego gatunku osób, które, podobnie do dziewięcioletniego mnie, skarżą się nawet na takie nic nieznaczące problemy jak sine ręce. Teraz już rozumiem, jakie to nierozsądne, ale wtedy nie wydawało mi się to rak pozbawione znaczenia. I jak każde dziecko odbywające karę miałem poczucie głębokiej niesprawiedliwości. W końcu, ostatecznie, nie robiłem niczego złego. Chowałem się tylko, w coraz wymyślniejszych kryjówkach (byłem chudy, więc mieściłem się w większości z nich). Właziłem pod stoły, za szafki, pomiędzy szczeliny przy drzwiach.
Później pakowałem się do jeszcze innych miejsc i wolno oswajałem się z pacjentami szpitala, chociaż nie wiem czy można ich było tak nazywać. Nikt tutaj nie próbował ich leczyć… próbowano odkryć jak wyleczyć Ciebie mój lordzie. To z twojej strony było mądre posunięcie, nie chciałeś leczyć się w Piekle.
A więc siedząc w jednym z laboratoriów uzyskałem informacje jakobyś odwiedzał główną salę przy wyjściu. Tam były kamery, ale żadnego dziewięciolatka nie przerażają kamery. Nikt ich nie sprawdzał, jak się potem okazało, gdy szukano odpowiedzialnego za to, że byłem wtedy na sali. Wsunąłem się razem z jednym z wózków, potem kilka kroków i za szafkę z lekami, zastawioną stolikiem z narzędziami. Miejsce doskonałe do obserwowania.
Nie było to miejsce przyjemne, ani czyste, wbrew temu jak je sobie wyobrażałem. Miało zapach umierania i bólu, ale wtedy było mi tam po prostu duszno. Nie lubiłem chyba oglądać tych karykaturalnych potworków, które trafiały na tę salę, a było ich tam mnóstwo. I żaden z nich nie posuwał prac na przód, ani jeden. Siedziałem tam naprawdę długo, nie zauważali mnie pacjenci, nie zauważali lekarze, nawet moja matka przeoczyła tego chłopca, skrytego w absolutnym mroku za szafką. Potem nad drzwiami zapaliła się mała czerwona lampka i wkrótce potem na sali było już więcej lekarzy, niż pacjentów, rzecz niespotykana w tym miejscu. Nadal nikt mnie nie widział, nawet stojąc obok, nabrałem więc niejakiej pewności, że to wszystko ujdzie mi płazem.
Drzwi otworzyły się na oścież, wszedłeś, podzwaniając na każdym kroku klamrami paska skórzanej kurtki i pierścieniami na palcach. Nie wyglądałeś mój lordzie tak, jak myślałem.
Gdy o Tobie wspominano na korytarzach, myślałem raczej o ubranym w czarny garnitur mężczyźnie, postury jednego z tych wielkich tragarzy z powierzchni, błyskającego uśmiechem i odgarniającego krótkie, lśniące blond włosy do tyłu. Albo kogoś, kto pasował mi do tych z baru, którzy nazywali mnie Inteligencikiem. Brudnego, w podartych albo sztywnych od kurzu ubraniach, z tłustymi włosami uwiązanymi w koński ogon z tyłu czaszki. Takiego z tych, których naprawdę się bałem. Ale to nie byłeś Ty, mój lordzie, to nie byłeś Ty, w swojej doskonałości.
Ty, mój lordzie, byłeś
bardzo blady wchodząc tam, do sali i unosząc dumnie głowę. Kości sterczały ci
jak niektórym z pacjentów, bałem się, że gdy się gwałtowniej poruszysz przebiją
się przez skórę. Przyniosłeś ze sobą silny, naprawdę silny zapach papierosów,
podobny do tego, jaki wydzielała ta welurowa kanapa z mieszkania na
powierzchni. Byłeś niezwykły w każdym detalu, w tym jak lekko poruszałeś się w
tych nieznośnych, ciężkich butach i kurtce, również ciężkiej jak już teraz
wiem. Istotnie, nie byłeś ubrany elegancko, tylko w wgniecioną koszulkę i
wyplamione czymś spodnie, najpewniej krwią, wnosząc po kolorze. I twoje włosy
lordzie… długie, blond włosy, upięte i koślawo związane jakąś wstążką. Nie
wyglądałeś nawet jak ci groźni mężczyźni z powierzchni, nie przypominałeś
lordzie żadnego z uczonych jakich tu spotkałem. Chuderlawy, anemiczny, z
uśmiechem doklejonym do warg i bardziej kobiecymi, niż męskimi rysami twarzy.
Pamiętam, że myślałem wtedy intensywnie: dlaczego oni wszyscy się boją? Przypominałeś raczej pacjenta mój lordzie. Podobny byłeś zwłokom, jakie czasami przewożono z pokoju do pokoju, przez ogólne korytarze. Może chodziło im o Twoje oczy… to jedyne co mnie wtedy przeraziło. Czerwone, zapuchnięte i zmęczone, podkrążone (jak mniemam od nieprzespanych nocy), o wyrazie pełnym bólu, ale i przekory. Nie widziałem takich nigdy, zwłaszcza, że schowane były pod cienkimi brwiami, których połowę stanowiły kolce, wyłaniające się z drobnych, również czerwonych wypustek, podobnych gadziej skórze. Po cztery nad każdym okiem.
Czarne paznokcie, to też pamiętam zwróciło moją uwagę. Czarne, dokładnie tak samo jak atrament i osadzone na kościstych, przeraźliwie chudych dłoniach. Jedną z nich opierałeś na rękojmie miecza. Teraz wiem, że to miecz, wtedy zachodziłem w głowę co to – po latach zastanawiam się z kolei: po co. Po co go nosisz, mój doskonały lordzie, skoro potrafisz równie dobrze bronić się bez niego?
Comments (0)
See all