Ach, mój doskonały lordzie, nie znałem Cię wtedy wcale. Co najwyżej ze wspomnianych pomiędzy słowami zdarzeń, albo przekleństw mijających mnie ludzi. Czasami ktoś napomknął coś o Tobie, przez ułamek sekundy się zapomniał i pozwolił mi wyciągnąć jakąś informację. Nie byłem wtedy aż tak ciekaw kim jesteś i jakie są Twoje zainteresowania. Gdy miałem dziewięć lat bardziej zajmowała mnie budowa kamer i niuanse ludzkiego ciała. Teraz żałuję mój lordzie, tak bardzo żałuję.
Mówiono o Tobie czasami na korytarzach tego niezwykłego szpitala, wspominano Twoje imię z odrazą, albo przerażeniem, pisano dla Ciebie raporty, których sam doskonale wiem, nigdy nie przeczytałeś. Wszyscy lekarze żyli Twoimi doskonałymi rozkazami, „żądaniami niemożliwego”, jak je często nazywali. Ale Ciebie nigdzie nie było. Nie widywaliśmy się, nawet, gdy wkradałem się do laboratoriów i czekałem schowany w jakiejś szczelinie, a pomimo to wiedziałem, że gdzieś tam musisz być, przecież, nawet wtedy, czułem Twoją boską obecność.
Moje dni mijały zazwyczaj na czynnościach dość prozaicznych: pożywianiu się matczynym chlebem na śniadanie, zajęciami z panem Mackbrücknerem, czytaniu w bibliotece i rozlicznych próbach zobaczenia Cię, chociaż przez moment.
Wcześniej stawiałem sobie cele bardziej odrealnione: na przykład znaleźć przyjaciela wśród tej zgrai nicponi. Przypominali mnie bardziej od tych z powierzchni: również czytali, a ja się już nie jąkałem. Nie rozumiem do dzisiaj, dlaczego ludzie nigdy mnie nie lubili. Nie byłem typem chłopca żwawego, jak już wspominałem, nie byłem nazbyt zabawny, to prawda, ale nie zrobiłem też nic, co dyskwalifikowałoby mnie jako przyjaciela. Lubiłem mieć wtedy porządek, zresztą tak jak i teraz, Ty wiesz to najlepiej lordzie, chociaż nigdy nie należałem do tych paranoików, owładniętych obsesją ciągłego sprzątania. Wszystko co miałem trzymałem po prostu w porządku, a nie miałem wiele: wstążkę, kilka książek i zegarek. Bardzo nie dużo jak na dziewięciolatka, ale może wystarczająco. Nie odzywali się do mnie. Dziewczyna, która usiadła ze mną w ławie na początku naszej nauki, szybko zmieniła miejsce. Mówiła, że się mnie boi.
Nie rozumiałem wtedy mechanizmów lęku. Nie potrafiłem pojąć skąd się bierze i dlaczego jest taki paraliżujący, gdy dochodzi do głosu, ale wiedziałem, że musi być jakieś rozwiązanie. Mając już lat niemal dziewięć często opuszczałem szkołę i chodziłem za lekarzami pytając ich o takie drobnostki. Teraz wiem doskonale, że strach wynika z reakcji chemicznej, w której skład wchodzi kortykotropina i norepineferyna. Ale to też nie odpowiadało na pytanie: dlaczego? Co jest strasznego w chuderlawym chłopcu rysującym (wbrew nazwie niepodobne do niczego) podobizny medyków i pana Mackbrücknera? Co jest we mnie tak przerażającego, że czuję zapach strachu wchodząc do pokoju? Z czasem nauczyłem się wykorzystywać tę reakcję chemiczną do swoich celów, z czasem, wszystko z czasem, powoli i bez pośpiechu. Cierpliwość jest cechą niemalże boską, a ludzie są niedoścignieni w tworzeniu sobie problemów: gdyby nie tamte dzieci, gdyby nie to osamotnienie, prawdopodobnie nigdy byśmy się nie spotkali mój lordzie.
Z braku więc, zajęcia, postawiłem sobie, za punkt honoru (czymkolwiek on wtedy dla mnie był) zobaczenie Ciebie, naszego chlebodawcy. Kogoś, kto zatrudnił tylu ludzi dla wątłej możliwości dokonania niemożliwego. Nie będę teraz jednak uszlachetniał swoich pobudek, wiem, jak tego nie lubisz lordzie. Sądzę, że to wszystko wynikało z naturalnych potrzeb dziecka, które wychowuje się w takim otoczeniu.
Wszystkie dzieci lubią robić to, czego nie wolno, bez wyjątków. Wszystkie oczekują na zastrzyk adrenaliny, na przygodę swojego życia. I ja, tak naprawdę, nie byłem od nich wiele różny, po prostu odrobinę bardziej się bałem i odrobinę więcej myślałem. Tak samo jak wszyscy chciałem mieć swoje tajemnice, być niezwykły z jakiegoś, chociażby tak błahego powodu. Mama mówiła mi, codziennie przed wyjściem, że mnie kocha i wyrosnę na kogoś nieprzeciętnego, ale żadne dziecko nie wierzy w takie frazesy, zwłaszcza, gdy nie idą w parze z sukcesami.
A chcę powiedzieć, że nigdy nie byłem najlepszym uczniem mój lordzie: nie potrafiłem pojąć zasady działania rzeczy, o których mi mówiono. Wszystko to wydawało mi się za trudne i niepotrzebne, no może po za niektórymi sprawami, jak działanie kamer, o którym już Ci mówiłem. Teraz rozumiem, wszystko ma swój mechanizm i niektórych rzeczy zwyczajnie nie można, albo nie tyle, co nie można, co nie wolno pojąć. Niektórych nie warto, nawet nie dlatego, że są bez znaczenia, ale dlatego, że wtedy nie czuć dreszczy wzdłuż kręgosłupa i mrowienia w dłoniach i stopach. Magicznej cudowności, jaka wypływa ze wszystkiego, czego doświadcza się zmysłami, nie rozumem.
Zaczynałem od spraw małych jak wspomniane laboratoria. Pachniało tam chemikaliami, ohydnym, ostrym zapachem środków dezynfekujących i wypranymi, świeżymi kitlami. Matka tam nie pracowała, był za to inny lekarz, który zawsze, gdy mnie złapał bił mnie po rękach. Kiedyś zlał mnie tak bardzo, że przybrały kolor podobny dojrzałym śliwkom, albo ustom świeżych topielców. Matka nic nie powiedziała, tego dnia zwyczajnie poszła kupić mi rękawiczki. Nie cierpiałem ich, jak mało czego do tej pory w swoim krótkim życiu. Nie chciałem udawać, że nic się nie stało, nie chciałem milczeć – ale takie były zasady.
Comments (0)
See all