Okazało się, że bycie Inteligencikiem miało swoje poważne plusy. Ot, choćby takie, że nikt nie próbował mnie zabić przez cały pobyt na tej planecie (przynajmniej dopóki sam nie zacząłem się o to prosić, ale to nastąpiło dużo później). Robiłem dla nich wszystkich drobne przysługi, sprzątałem po zamknięciu lokalu, albo biegałem przenosząc informacje od jednego do drugiego. Wszystko to nie w zamian za pieniądze, ale za książki. Jako ośmiolatek już się nie jąkałem, ponieważ ludzie, którym przynosiłem informacje tego nie lubili. Odkryłem, że kiedy jest się spokojnym i opanuje się emocje, głos nie drży za bardzo, nie jąka się i jest gładki. Oglądając obrazki w książkach uczyłem się też rysować, wciśnięty w kąt tego baru. Tu było bezpieczniej, niż na zewnątrz, byłem elementem wystroju, jak lampa czy krzesło i tak samo mnie ignorowano. Nie rozmawiałem z nikim, chyba, że przyjmowałem polecenie.
Kiedy skończyłem osiem lat, matka przyniosła do domu tort i powiedziała, że znalazła inną pracę i nie będziemy tutaj dłużej mieszkać. Skończono budowę, jaką prowadzono za miastem i tam mieliśmy mieć nasz nowy dom. Zjeżdżali tam lekarze i naukowcy z całego Wszechświata. Tłumami wręcz. Powiedziała mi, że dobrze tam płacą i będą mieli bibliotekę. Żebym się o nic nie martwił, że tam będę bezpieczny. Posłuchałem jej. Pamiętam smak tego tortu… był kremowy na cudownym, ciemnym cieście. Słodki, jak nic, co podawała mi wcześniej. Tego samego dnia kupiła mi też piękny kieszonkowy zegarek i wstążkę do wiązania pod szyją kokardy. Lubię wstążki, są eleganckie i takie niewinne. Profesjonalnie ułagadzają wygląd.
Przeprowadziliśmy się do budynku pod ziemią, wielopoziomowego, skomplikowanego szpitala, którego nie wolno było opuszczać, chyba, że w naprawdę ważnych sprawach. Wszyscy tu byli dokładnie tak samo bladzi jak ja, kilkoro był nawet jeszcze bledszych. Po za tymi czarnoskórymi. Było kilka pokoi, do których nie wolno było wchodzić i kilka takich, gdzie niby nie można było, ale i tak tam wchodziłem. Ale nie to było tutaj najdziwniejsze. Tu nie było tego ohydnego, niepolakierowanego drewna, które zdążyłem znienawidzić. Były płytki na podłogach i biały materiał na ścianach, potem dowiedziałem się, że to plastik. Było też szkło i kamery. Pierwszy raz takie widziałem… małe, elektroniczne urządzenia, które rejestrowały moją osobę, melancholijnie czasy, gdy było to jeszcze możliwe. Dawno nie widziałem się na żadnym nagraniu… zbyt dawno.
Nasze mieszkanie też było interesujące. Bladobłękitne i białe, jak wszystko w tym budynku, dosłownie wszystko, włącznie z jedzeniem. Miałem teraz swój pokój i nikt już nie opowiadał mi bajek z rana… jedyną rzeczą, jaką nadal robiła matka było pieczenie chleba. To była jedyna nić, wiążąca mnie jeszcze z rozłażącym się w szwach światem Leokasji na powierzchni.
Matka posłała mnie do szkoły – jak się
okazało po to był mi zegarek i po to potrzebna była mi wstążka. Wszystkie
dzieci miały tu zegarki i wstążki, czarne buciki, białe koszulki i skrojone na
kant spodnie. Wyglądaliśmy identycznie: ja i pozostała dziesiątka dzieci. Mało
kto tu je ze sobą zabierał, albo mało kto je miał. Uczęszczaliśmy na zajęcia
prowadzone przez pana Felistra Mackbrücknera. Nie był to uroczy człowiek,
przynajmniej nie dla chłopca w moim
Rycina 1 - Pan Felister Macbrückner
Nosił grube, okrągłe okulary, za którymi skrzętnie ukrywał swoje świńskie, malutkie oczka. Czoło miał nie za wysokie, prostokątne niemal, brwi miał dość cienkie, osadzone niemal tuż nad oczami, Twarz obłą, spory nos i wydęte usta, wiecznie błyskające śliną. Nie był miły, praktycznie nigdy, nawet, gdy się bardzo starać i nie uczył nas zbyt wiele przydatnych rzeczy. Po za matematyką ma się rozumieć i naukami przyrodniczymi, z czego i tak nie wyciągnąłem odpowiedniej wiedzy. Mówił zawsze szybko i niczego nie powtarzał dwa razy, nie tłumaczył, gdy nie rozumieliśmy. Nie stawiał też jednak żadnych ocen, co jak się później dowiedziałem jest praktykowane w szkołach, nie kazał nam pisać testów. Zamiast tego przynosił czasami wódkę na zajęcia i pił, gdy czytaliśmy. Nasi rodzice byli zbyt zajęci, by zaprzątać sobie tym głowę, my zbyt uradowani, gdy zamykał usta chociaż na moment. Ten człowiek właśnie, nauczył mnie pojmowania rzeczy szerzej, niż poprzez materię zleżałego papieru książek. Nauczył wyjaśniania pewnych spraw, pojmowania rzeczy, jako mniej lub bardziej skomplikowanych maszyn, które czasami, gdy mówią, nazywa się ludźmi.
Pan Felister Mackbrückner nie wierzył w magię. Nie wierzył w czary. Nie wierzył w demony, anioły i bogów. Nie wierzył w siły wyższe i nadprzyrodzone. Nie wierzył w los, przeznaczenie, przepowiednie i wróżby. Nie wierzył nawet w przeczucia. Był niepoprawnym wręcz racjonalistą, sądząc po tym, że pracował w końcu dla mojego lorda. Dla pana Mackbrücknera lub też „marudera” jak nazywali go moi rówieśnicy nie było niczego, czego nie dałoby się naukowo wytłumaczyć. Lewitacja? To tylko sprzężenie elektromagnetyczne. Głosy? Wiatr rozbija się na szybach. Przemiana wody w krew? To tylko rozwój stosownego gatunku bakterii. Na wszystko było zawsze wyjaśnienie. Długo mu wierzyłem, na długo po tym jak pierwszy raz widziałem lorda i na długo po tym jak zobaczyłem pierwsze czary w moim życiu. Do teraz zdarza mi się podchodzić do sprawy naukowo, gdy potrzeba zaklęć. Ludzka natura jest niezbadana.
Comments (0)
See all