Nie pamiętam ani pogrzebu ojca, ani miejsca gdzie go pochowano. Matka często odwiedzała jego grób, ale ja nie byłem na nim ani razu. Nie czułem potrzeby obcowania z kimś, kogo znałem tak naprawdę tylko z zapachu papierosów, który wgryzł się w deski i obicia mebli i z tego, że ocalił mi życie. Nawet, jeśli powiedział w ostatnich chwilach coś mądrego, nawet, jeśli sprawił, że się ocknąłem, to i tak w ostatecznym rachunku to jest zupełnie nic, gdy myśli się o własnym ojcu.
Miałem więc cztery lata, ojciec zginął, a nam przyszło się utrzymać samodzielnie. Leokasja nie jest i nigdy nie była planetą odpowiednią dla dam w średnim wieku z dziećmi. Matka niczego się nie bała, znaczy się bała się na pewno dużo bardziej niż ja, ale nigdy tego nie okazywała. Ubogi domek, w jakim spędzałem większość moich lat wczesno-dziecięcych nie grzeszył przytulnością: jak już wcześniej wspomniałem, pełno tu było nielakierowanego drewna, z którego zbita była podłoga, ściany, strop i meble. Łóżka i kanapa obite granatowym welurowym materiałem i dwie nieambitne półki z książkami. Bardzo nieambitne, ponieważ nim skończyłem lat osiem znałem je wszystkie na pamięć. W pokojach zawsze unosił się ten specyficzny, obrzydliwy zapach kurzu i stagnacji. Zapach jednostajnego, powolnego umierania, potu i materiałów zleżałych i nazbyt zużytych. Matka oszczędzała.
Moją pierwszą samodzielną wycieczkę, czy też wyprawę, jak trafniej moim zdaniem można by ja było określić, odbyłem w wieku lat siedmiu, gdy mama dostała pracę w pewnym niewielkim ośrodku medycznym, obok baru. Opatrywała obrażenia powstałe w wyniku bójek, o ile mnie pamięć nie myli, ale nie pracowała tam długo. O nie… na całe szczęście nie.
Wyszedłem z domu przez okno, po tym jak matka zamknęła drzwi na klucz. Miałem lat siedem, a więc we własnym mniemaniu byłem już niemal dorosłym chłopcem. Nie było to takie głupie z kolei mniemanie, ponieważ na Leokasji niewiele osób dożywało do wieku pełnoletniego, a jeszcze mniej do starości. Chciałem się jednak dowiedzieć, co to za zły świat, przed którym zamyka mnie matka.
Muszę zaznaczyć, że nie byłem z gatunku chłopców żywych i cwanych… nie, nie, nie, brońcie bogowie. Należałem raczej do rodzaju tych chudych, bladych, anemicznych wręcz stworzeń, ubranych w za duże, krótkie spodenki na szelkach, kawałek koszuli po ojcu i buty, kupione na wyrost, których z całych sił starałem się nie zgubić. Na nosie miałem okulary, ale moja pamięć nie obejmuje już tego fascynującego zagadnienia: dlaczego? Nie przypominam sobie, bym cokolwiek widział rozmazane, ale może był to mój wyraz buntu przeciwko otaczającemu mnie brudowi świata? Albo zwyczajnie wolałem uchodzić za mądrzejszego, niż w istocie byłem: dzieci posiadają bowiem ten rodzaj przedziwnej wiary, że samo wyglądanie już o czymkolwiek świadczy - potem życie weryfikuje ją według swoich posług. Ot, mój lord na przykład wcale nie wygląda na kogoś, kto nawet nie zawaha się, gdy idzie o czyjeś nędzne życie. Nie wygląda też na takiego, który by znał poezję i sztukę rozkochiwania w sobie kobiet paroma słówkami. Nie brzmi na delikatnego i usilnie nie daje po sobie poznać klasy, jaką w sobie nosi. A sposób w jaki chodzi nie zdradza postawy arystokraty. Ale mój lord nie jest tym, na kogo wygląda, zresztą jak wiele osób, które do tej pory spotkałem.
Byłem więc tym anemicznym, bladym chłopcem w wielkich okularach na nosie i za długich brązowych włosach, które starałem się chować za uszy, ale zawsze znajdowały drogę, żeby uciec. I gdy tylko wyszedłem na zewnątrz stanąłem na ubitej ziemi przed domem zatrzymałem się bez ruchu, w milczeniu. Kłęby kurzu wzbijały się wysoko ponad miasto, ale nie dzięki powiewom wiatru jak zawsze myślałem - wiatru prawie tego dnia nie było. Było natomiast kilku rosłych mężczyzn przerzucających broń z jednego wozu na drugi. Cuchnęli alkoholem, tytoniem i potem, zresztą jak całe to miejsce, więc postanowiłem poszukać swoich rówieśników. Teraz już wiem jak głupia i nie rozsądna była z mojej strony wiara, że znajdę pomiędzy nimi kogokolwiek, kto odpowiadałby moim potrzebom intelektualnym. Kogoś, kto dzieliłby ze mną pasję wyniesioną z rodzinnego mieszkania, jaką było czytanie książek. Kogoś, kto wyjaśniłby mi to wszystko, czego nie rozumiałem, a o co nie miałem odwagi pytać. Nigdy nie rozumiałem na przykład, dlaczego ludzie tak się angażują w codzienne, nic nieznaczące sprawy, jak kłótnie o pozostawione nie w tym miejscu przedmioty, czy zazdrość, albo w ogóle emocje. Przecież to nie obiad, który należy z całą pieczołowitością podać dwustu osobom na czas, to nie sprawy najwyższej wagi, które nie ucierpią zwłoki, jak dopilnowanie czasu zaparzania herbaty i temperatury wody. To wszystko, o co ludzie się na co dzień złoszczą nie wiąże się przecież z niczym istotnym.
Kto szuka ten znajdzie, jak powiadają niektórzy zbyt zblazowani codziennym nieurodzajem własnych ekscytacji ludzie. Ja szukałem rówieśników bardzo nachalnie jak na tak małego chłopca, w takim miejscu.
Za miastem trwała budowa wielkiego, podziemnego budynku. Dzieci z niezrozumiałych przyczyn uwielbiają place budowy, zupełnie odwrotnie do dorosłych, którzy spędzają tam czas na pracy. W istocie to jak kręcą się po ich terenie i jedni, i drudzy nie różni się od siebie tak bardzo, jak by się mogło wydawać - dzieci są tylko o tyle gorsze, że nie boją się o kolosalne koszty ubezpieczeń zdrowotnych, albo opóźnienia czasu pracy w przypadku, gdyby coś się komuś stało. Zresztą budowy wiążą się z tworzeniem… może to ich wszystkich przyciąga? Umiejętność tworzenia, którą posiadają wszystkie, co rozumniejsze stworzenia. Boska niemal moc, którą mój lord tak rzadko demonstruje. A szkoda, ponieważ wychodzi mu to doskonale, zresztą jak wszystko, co robi. Na placu budowy naturalnie spotkałem swoich rówieśników i kilkoro starszych dzieci. Nie zaprzyjaźniliśmy się. Moje nieśmiałe próby dukania kilku słów powitania zagłuszyły śmiechy, kilka przezwisk… nic nie odpowiedziałem, tylko odszedłem w stronę miasta.
W mojej dziecięcej głowie wszystko układało się w sposób komicznie wręcz prosty, logiczny dla chłopca w wieku siedmiu lat. Są w moim wieku i powinni być tacy jak ja. Mój świat nie wybiegał wtedy po za ściany mojego mieszkania i książki matki. Nie wykraczał po za chleb, pieczony przez nią wieczorami i bajki, jakie opowiadała mi codziennie przed śniadaniem. W tym świecie wszyscy czytali, znaczy ja i matka, i wszystko było drewniane. Ohydnie, brudno, drewniane, z drzazgami wchodzącymi pod palce i szarością kurzu wbitą pomiędzy pojedyncze włókna drzewa. Teraz wiem, że to się nie mogło udać. Nawet nie o pasje chodziło, gotów byłem wtedy na drobne niedogodności, „niezgodności charakterów”, jak to pisał w jednej z matczynych książek pewien bardzo uczony doktor, którego nazwisko dawno wypadło mi z głowy. Problem leżał w tym, że z powodu nadopiekuńczej miłości matki (którą jak wspomniałem okazywała w dziwny sposób, ale w jedyny, w który potrafiła) byłem jedynym chłopcem o kolorze skóry zbliżonym bardziej do kartek papieru, w które z takim uporem się wpatrywałem, niż do piasku spalonej słońcem rudej ziemi jak wszyscy pozostali, wliczając w to matkę. Nie miałem też żadnej tężyzny fizycznej jak moi rówieśnicy, ponieważ nie pomagałem handlarzom, barmanom, ani rzemieślnikom. Nie pracowałem przy nawadnianiu pól uprawnych, nie chodziłem do zagród gdzie pasiono zwierzęta. Byłem ulepiony z czegoś innego niż reszta tych gburowatych chłopców.
Comments (0)
See all