Dzień dobry, miło mi Państwa poznać, jestem lokajem lorda Tiramisa. Czasami nawet tak prosta forma powitania przyprawia człowieka o dreszcze. Nie jest trudno nauczyć się jak sprawić, by tak było i tego, co należy mówić potem. Ważne jest natomiast, by zawsze, niezależnie od czynników zewnętrznych pozostać w swojej roli. Zawsze. Nazywam się Cyrus Desmondo, a to jest moja historia.
Urodziłem się, na podobno malowniczej planecie, gdzieś daleko poza centrum Wszechświata. Nie pamiętam jej nazwy, ani wzgórz porośniętych trawami i czerwonym kwieciem miłobystrza, ale mama opowiadała mi wiele razy, że gdy światło poranka padało na wzgórza to, te kwiaty w kolorze krwi topniały w oczach i wydawało się, jakby miały zaraz lunąć lawiną krwi ku dolinom, gdzie stały domy. Nie była kobietą sentymentalną, ani szczególnie wrażliwą na uroki świata, więc wnoszę, że musiało to być istotnie, przepiękne miejsce. Nie mieszkałem tam na tyle długo, by pamiętać cokolwiek ponad kolor… mam do niego stosowną słabość, której nie sposób wytłumaczyć niczym innym.
Przeprowadziliśmy się, więc, w zupełnie inne miejsce, czego też naturalnie nie pamiętam, chociaż tysiące razy próbowałem sobie przypomnieć. Nowe miejsce nie było tak malownicze, ani urokliwe, chociaż nazwa obiecywała wiele. Leokasja – mi zawsze kojarzyła się z miejscem o wodzie w kolorze błękitu i żywej zielonej roślinności, niestety moje skojarzenia jak już wiele razy bywało są mylne i doskonale o tym wiem.
Miejsce to dalekie jest od przestrzeni właściwych dzieciom, a nawet dorosłym. I nie chodzi tutaj bynajmniej o widoki nieprzystające do żadnej znanej mi definicji piękna (sceneria pustkowia, nad którym wiecznie unosi się chmura duszącego kurzu, przez który nie przebijają się nigdy ostre promienie słoneczne, chociaż żar leje się z nieba podobnie, jak deszcz w innych miejscach). Nie chodzi tu też nawet, o te drewniane, niestabilne domki z wyposażeniem o wątpliwej jakości i jeszcze mniejszej dbałości o estetykę. I nie o brud się rozchodzi - chociaż ten był szczególnie dokuczliwy, zważywszy na to, jak mało było wody, czerpanej ze studni głębinowych. Może nawet nie chodziło o jej ilość, ale o wysiłek, jaki trzeba było wkładać w jej wydobycie… teraz to i tak bez znaczenia.
Wody, więc w zasadzie nie było, był za to alkohol, papierosy i broń. Dużo broni. Moje najwcześniejsze wspomnienie to chwila, gdy wchodzą do naszego mieszkania żołnierze i człowiek o pociągłej twarzy i zasuszonych policzkach mówi, że matka zrobiła błąd i jego syn nie żyje. Mój ojciec (chyba nim był, ale pewności nie będę miał nigdy) wstaje. Chcieli zabić mnie za tego chłopca… musiał być tam kimś istotnym, ale nigdy nie dowiedziałem się kim. Nie spotkałem też więcej tych ludzi. Pewne jest, że gdyby mój ojciec nie wstał wtedy i nie powiedział tego, co doskonale pamiętam do teraz, nie byłoby mnie tu gdzie jestem i mój lord pozwalałby komuś zupełnie innemu, i zapewne mniej odpowiedzialnemu, parzyć herbatę, przygotowywać pościele i słać łóżka. To był wyraz bohaterstwa ze strony mojego taty. Powiedział: „Nie przyjechaliśmy tu dla zwyczajnych ludzi i nie za nich będziemy umierać”. Taka była moja dewiza przez kilka następnych stuleci. Nie jestem tu dla zwyczajnych ludzi i nie za nich będę umierał. Naturalnie, zastrzelili go. Pierwszy raz widziałem wtedy śmierć i krew. Powinienem już ją widzieć, ale nie pamiętam niczego wcześniej, więc sądzę, że to był pierwszy raz. Opryskała, razem z kawałkami mózgu, podłogę i stół. Te plamy na nielakierowanym drewnie nigdy nie zeszły, a matka nigdy nie wymieniła podłogi. Ja też tego nie zrobiłem… miałem ważniejsze sprawy na głowie. Wtedy się bałem. Siedziałem zlękniony za granatową, brudną kanapą, która śmierdziała kurzem i papierosami. Ojciec podobno zawsze na niej palił. Gdy umierał też miał papierosa w ręce. Ludzie, którzy weszli, wyszli, widocznie uznali, że wyrównali już swoje rachunki, albo pędziły ich inne obowiązki. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że każdy ma swoje niezależnie od tego czy jest człowiekiem, czy bogiem.
Pamiętam to zdarzenie bardziej niż dokładnie. Moja matka także nie była typem tchórza, w przeciwieństwie do mnie. Stała cały czas wyprostowana, z tacą, na której mieściły się dwie szklanki herbaty i talerzyk z ciastem. Odstawiła ją, po fakcie, spokojnie na stół, zestawiła pewną ręką naczynia i ciasto, a potem podeszła do ciała oceniając szkody, jakie spowodowała krew. Nigdy nie powiedziała nic na temat jego śmierci, nie wspomniała, że tęskni. Często natomiast mówiła o stratach, jakie jego śmierć spowodowała: musiała znaleźć inną pracę niż ta, z której utrzymywała się do tej pory.
Była chirurgiem, co zresztą tłumaczyło to, że nigdy, odkąd sięgam pamięcią, aż do dnia jej śmierci nie zadrżała jej ręka, niezależnie od tego, co działo się dookoła. Taki sam był jej charakter, pachnący ostrymi przyprawami i surowością płaskiego, białego chleba. Robiła go z wody, mąki i soli, zawsze sama, nawet wtedy, gdy zatrudniliśmy służącą. Miała brązowe włosy, poznaczone siwymi pasmami i kwadratową twarz, która w mojej pamięci nosiła jeszcze ślady po dawnym, przekwitłym pięknie. Była szczupła, ale nie chuda, tylko ręce miała kościste, pewne, delikatne. Jej biedne dłonie… . Nie skarżyła się na nic, co wiązało się z emocjami. Była zimna, ale kochała mnie bardziej, niż można by przypuszczać. Ludzie to dziwne stworzenia: potrafią latami zatajać uczucia, które nie urosłyby do takiej skali, gdyby nie były ukrywane.
Comments (2)
See all